Mój jest ten kawałek podłogi
Zespół Szkolno-Przedszkolny nr 3 przy ul. Nagietkowej 73 jeszcze do niedawna największa w mieście szkoła i przedszkole, dziś równocześnie dom tymczasowy dla ponad setki uchodźców. Jedno z osiemnastu obecnie bezpiecznych schronisk na terenie Gdyni dla ludzi, którzy musieli uciekać z własnego kraju, aby przeżyć.
– Na naszych oczach dzieje się historia, a my gdynianie, stajemy się jej częścią – mówi Bartosz Bartoszewicz, wiceprezydent Gdyni ds. jakości życia. – Wojna na Ukrainie zaskoczyła nas wszystkich, i z dnia na dzień stanęliśmy przed ogromnym wyzwaniem – do naszego miasta przybywają tysiące dzieci i dorosłych, którzy musieli porzucić swoje domy, mają za sobą przerażające doświadczenia, nie mówią w naszym języku, a potrzebują natychmiastowego wsparcia. Mamy szansę przywrócić tym przybyszom wiarę w ludzi. Staramy się im je zapewnić.
Kiedy kilka dni temu zapadła decyzja, aby w Zespole Szkolno-Przedszkolnym nr 3, który ma duży kompleks sportowy, przygotować miejsca dla 120 uchodźców, Krzysztof Jankowski, dyrektor placówki, postanowił, że poprosi w mediach społecznościowych o pomoc mieszkańców Dąbrowy, dzielnicy w której mieści się szkoła.
– Wiele rzeczy otrzymaliśmy z Gdyńskiego Centrum Organizacji Pozarządowych, które gromadzi wszystkie niezbędne artykuły i środki higieniczne – mówi Krzysztof Jankowski, dyrektor ZSP nr 3. – Myślałem o drobnych rzeczach, które pomogą zamienić salę gimnastyczną w namiastkę domu: kapciach, piżamkach dla dzieci, może lampkach nocnych. Potrzebowałem też wolontariuszy i tłumaczy.
Trzy dni później, gdy do Gdyni przyjechał pierwszy pociąg z uchodźcami trzeba było pisać kolejne ogłoszenia: aby zatrzymać ofiarność ludzi dobrej woli. Szkoła opublikowała zdjęcia tymczasowych magazynów wypchanych po sufit: żywność, kosmetyki, środki czystości, podpaski, leki, ubranka, zabawki, wanienki dla niemowląt, wózki dziecięce, łóżeczka, zgrzewki wody, pampersy i pieniądze. Rzeczy najlepszej jakości, czyste, pachnące, nowe. Przez kilka dni wszystko segregowało kilkunastu wolontariuszy, przybyszami natychmiast zaopiekowali się tłumacze, lekarze i nauczyciele ze szkoły, którzy zostawali po godzinach. Trzy transporty z darami pojechały do magazynu w centrum – będą tam czekać na kolejnych przybyszów.
– Musze to powiedzieć: jestem dumny z mieszkańców Gdyni – mówi dyrektor Jankowski. – Aż trudno opisać ogrom dobra, który trafia do naszej szkoły w ostatnim czasie. To pozwala unieść nieszczęście, którego jesteśmy świadkami.
Dyrektor Jankowski chciałby powiedzieć więcej o ludziach, którzy otwierają swoje serca, ale nie może bo cały czas dzwoni jego komórka:
– Mamy mamę z dwójką dzieci, jedno ma dwa lata, nie przestaje płakać, znajdziecie dla nich jakieś dobre miejsce?
– Dzwonię z parafii, przygotowaliśmy pokoje, mogą być osoby starsze, chore, przyślemy po nich transport.
– Mamy dwadzieścia osób, czy możemy ich do Was wysłać?
Dyrektor jest jednym z trzech koordynatorów noclegów tymczasowych w mieście – dyżuruje na zmianę z Wojciechem Jankowskim i Konradem Walczakiem: zajmują się rozmieszczeniem osób, które właśnie trafiły do Gdyni. Mają do dyspozycji miejsca w 18 placówkach: szkołach, przystaniach, hostelach i Szkolnym Schronisku Młodzieżowym. Sytuacja jest bardzo dynamiczna, bo uchodźcy napływają nieprzerwanie, kobiety, dzieci, ludzie starsi. Wyczerpani, po kilku dniach podróży, po ucieczce przed bombami, coraz rzadziej z walizkami a coraz częściej z jedną reklamówką. Marzą, aby się umyć i zasnąć. Dzieci płaczą ze zmęczenia. Dlatego miejsca trzeba stale aktualizować, aby były w gotowości: łóżko z czystą pościelą, ciepły posiłek i kubek herbaty.
Dyrektor na wszelki wypadek w gabinecie trzyma koc i poduszkę dla siebie, coraz częściej przybysze docierają nocą.
Choć trudno w uwierzyć, na sali gimnastycznej jest domowo. Łóżka już posłane, pod oknem dwie starsze panie rozmawiają cicho. Gdy widzą dyrektora dopytują:
– A jak w Kijowie, trzymają się jeszcze?
– A Charków? Tam moich dwóch synów walczy?
– Co wiadomo o moim mieście?
Na sali Nikola Kraljevic i Stanisław Geppert, dwóch tłumaczy – wolontariuszy, stara się porozmawiać z każdym. Przede wszystkim słuchają, czasem pomagają podjąć decyzję co dalej, zanotować kto chce zostać, kto szuka pracy, a kto chce wyruszyć dalej, do Niemiec, do Szwecji. Kto potrzebuje lekarza, czyje dziecko budzi się z krzykiem a czyje trzeba będzie zapisać do przedszkola i jak to się w Polsce robi.
– To są ludzie na wagę złota, bez nich bylibyśmy bezradni wobec problemów, z jakimi tu się mierzymy – mówi dyrektor.
W rogu sali działa miniprzedszkole: są zabawki, gry i kolorowanki. Wiktoria, Paulina, Adam i Bartek z ósmej klasy przychodzą codziennie, aby zająć dzieciaki zabawą.
– Dzieci przystosowują się szybko, bywa, że przyjeżdżają w środku nocy, na pół śpiący, widzą zabawki i od razu chcą się bawić – mówią nauczyciele.
Inaczej niż dorośli. Coraz więcej z nich nie chce wychodzić na zewnątrz, nie mogą opanować lęku, trudno im uwierzyć, że najgorsze minęło, że są bezpieczni. W drugim rogu sali stoliki, obok czajnik, kawa herbata, trochę słodyczy. Można usiąść i porozmawiać. Można powiedzieć o swoich potrzebach – choćby o karcie do telefonu, dyrektor zaraz zorganizuje wyjście do sklepu, grupą, aby było raźniej.
– Zamykam oczy i widzę czołgi jak jadą na ludzi – mów starsza pani i płacze.
Wtedy wkracza Dorota Płotka, na co dzień psycholog szkolny. Jednak odkąd wybuchła wojna częściej korzysta ze swojej drugiej specjalizacji traumatologa.
– Pomagam się uporać z tym co za nimi – mówi. – Ale też staram się przywrócić poczucie bezpieczeństwa, teraz szukam domu dla rodziny z jedenastomiesięcznymi bliźniakami, nie powinni zostawać tu za długo.
Według planu, nikt nie powinien. Miejsca na sali gimnastycznej z założenia są na kilka dni: aby odpocząć po podróży, zjeść coś ciepłego, zgromadzić dokumenty, zastanowić się co dalej. Kolejnym etapem jest dom na dłużej w Gdyni, albo za granicą, szkoła dla dzieci, praca dla dorosłych.
– Bardzo się staramy, aby wychodzili stąd do sprawdzonych miejsc, z kompletem dokumentów, walizką z ubraniami, własnymi kosmetykami, podstawowymi rzeczami oraz konkretnymi planami na przyszłość – mówi dyrektor Jankowski. – Ale przede wszystkim z wiarą, że nie są sami, że pomożemy im wrócić do domu.
Dyrektor znowu musi przerwać, bo wpadli przyjaciele z DarMaru przynieśli kilkanaście kilogramów mięsa, na obiad dla wszystkich i mikrofalówkę, bo ktoś o nią pytał.
Krzysztof Jankowski się uśmiecha: – Zastanawiam się czy istnieje coś czego gdynianie nie przynieśliby tu natychmiast, gdy tylko usłyszeli, że może być potrzebne.
Tekst: Aneta Marczak, Fotografie: Filip Śmigielski